Ten karabin miał zapewnić piechocie Armii Czerwonej zupełnie nową jakość. Stare Mosiny, opracowane jeszcze w zamierzchłych czasach caratu, miały odejść w zapomnienie, a uzbrojeni w SWT-40 krasnoarmiejcy mieli ze śpiewem na ustach wznieść czerwone sztandary zwycięstwa nad całym światem.
Coś jednak poszło nie tak…
Dobry, nowoczesny, za delikatny…
Karabin SWT (SWT = „Самозарядная Bинтовка Токарева” / „Samopowtarzalny Karabin Tokariewa”) zwany także SWT-40 (dla odróżnienia od poprzedniej wersji SWT-38 produkowanej w niewielkich ilościach), stanowił uwieńczenie prawie trzydziestoletnich prac konstruktora nad bronią samopowtarzalną. Przyjęto go do uzbrojenia Armii Czerwonej wiosną 1939 roku, jako zasadniczy komponent nowej generacji broni piechoty (w skład którego miały wejść również pistolety Wojewodina, pistolety maszynowe Szpagina „PPSz” oraz karabiny maszynowe Diegtiariewa DS-39). W ramach tego systemu SWT-40 miały zastąpić właśnie karabiny powtarzalne Mosina – wiekowe i dość siermiężne, ale przy tym niezawodne i proste w obsłudze.

Jak się jednak wkrótce okazało, z planowanych nowych modeli broni, w wojsku ostały się jedynie karabiny SWT-40 i „pepesze”, gdyż wielkoseryjnej produkcji pistoletów Wojewodina i karabinów maszynowych DS-39 nie zdążono uruchomić przed wybuchem wojny radziecko-niemieckiej (a później nikt nie miał do tego głowy).
Z kolei karabiny SWT-40 szybko padły ofiarą poziomu radzieckiego przemysłu oraz przeciętnych sołdatów. Nowa broń stawiała bowiem przed wytwórcami wysokie wymagania – zarówno co do używanych materiałów, technologii ich obróbki, jak i precyzji wykonania. Dla wykwalifikowanych specjalistów w prototypowniach nie stanowiło to problemu, ale dla większości robotników fabrycznych (produkujących dotąd proste i mało wymagające Mosiny) stało się barierą trudną do pokonania. Notoryczne niedotrzymywanie tolerancji wymiarowych spowodowało, że nawet magazynki do SWT, podobnie jak magazynki bębnowe do „Pepesz”, także wymagały indywidualnego pasowania do broni. Normatyw wynosił początkowo trzy, a od roku 1942 – dwa magazynki na karabin (resztę amunicji noszono w pięcionabojowych łódkach, z których doładowywano magazynki). Na to wszystko nałożyła się jeszcze „kultura techniczna” przeciętnych czerwonoarmistów (głównie kołchoźników z poboru, czy przysłowiowych „Azjatów” – często prymitywnych i niepiśmiennych). Nie minęło wiele czasu, a żołnierze zaczęli narzekać na delikatność oraz zawodność swoich nowych karabinów. Faktem jest, że rzeczywiście rozwiązanie automatyki z tłokiem gazowym o krótkim skoku i bez rury gazowej (tłok chroniony był jedynie perforowaną osłoną blaszaną) okazało się być słabym punktem konstrukcji, dość podatnym na zanieczyszczenia w warunkach polowych, ale swoje dokładała niechlujność użytkowników i brutalne traktowanie broni (SWT to jednak nie był „klekoczący” Mosin, mogący znieść prawie wszystko).

Koniec końców, w rezultacie mnożących się meldunków o zacięciach i niesprawnościach, powrócono do masowego wytwarzania karabinów i karabinków Mosina, natomiast produkcję SWT-40 coraz bardziej ograniczano, a na początku 1945 w ogóle zakończono. Łącznie wyprodukowano ich ponad półtora miliona, co oznacza, że w okresie II wojny światowej, mimo swoich wad, SWT-40 był drugim na świecie pod względem liczebności karabinem samopowtarzalnym po amerykańskim „Garand M1” (których podczas wojny wyprodukowano blisko 4 miliony, a po wojnie dołożono jeszcze kolejny milion z kawałkiem).
Swoisty komentarz do historii SWT-40 stanowi fakt, że zdobycznych egzemplarzy chętnie używali Niemcy i Finowie (ci ostatni jeszcze długo po wojnie), jakoś przy tym nie narzekając na ich zawodność…

Istniała także wersja karabinu SWT-40, dostosowana do prowadzenia ognia seryjnego, oznaczona AWT-40. Prawdopodobnie inspirowano się w tym przypadku koncepcją amerykańskiego BAR-a, ale w porównaniu z nim karabin Tokariewa był zdecydowanie za lekki, by móc prowadzić celny seryjny ogień tak silną amunicją. W rezultacie, wyprodukowano jedynie niewielką liczbę karabinów AWT-40 i bardzo szybko wycofano je z uzbrojenia.
Karabin „Pani Śmierć”
Cofnijmy się jednak do roku 1942. W jego drugiej połowie, kiedy Armia Czerwona wciąż dostawała tęgi łomot, do Stanów Zjednoczonych zawitała liczna radziecka delegacja. Jej celem było pozyskanie amerykańskiej opinii publicznej dla sprawy wspólnej walki (jako, że nie wszyscy Amerykanie podchodzili z entuzjazmem do wspierania kraju, który jeszcze niedawno wygrażał „kapitalistom i burżujom”, a teraz żebrał u nich o pomoc).
W składzie tej delegacji znalazła się także młoda Ukrainka, starszy sierżant Ludmiła Pawliczenko. Wśród tabunu politruków i propagandzistów, była jedną z zaledwie dwóch osób (obok Władimira N. Pczelincewa), które naprawdę walczyły na froncie. Oboje byli snajperami, a Ludmiła pozostała do dzisiaj najskuteczniejszą w tej kategorii kobietą. W lipcu 1941 zgłosiła się na ochotnika do wojska, gdzie najpierw próbowano zrobić z niej sanitariuszkę, ale ostatecznie skierowano do szkoły snajperów. Oprócz jej determinacji, zdecydowanie pomógł w tym fakt, że jeszcze przed wojną jako studentka zdobyła bardzo cenioną i wcale niełatwą do uzyskania oznakę „Strzelca Woroszyłowskiego”.
W ciągu kolejnych dziewięciu miesięcy Pawliczenko, służąc pod Odessą i Sewastoplem w 25 Czapajewskiej Dywizji Strzeleckiej zabiła 309 żołnierzy rumuńskich i niemieckich. Chociaż obecnie ta liczba bywa poddawana w wątpliwość, podobnie jak niektóre historie o jej pojedynkach z niemieckimi snajperami, jednak nikt nie zakwestionował jej odwagi oraz znacznego „frontowego dorobku”, który zresztą przypłaciła kilkoma poważnymi zranieniami. Po kolejnym z nich, w czerwcu 1942 wycofano ją z frontu. Miała odtąd wspierać wysiłek wojenny w inny sposób – od sierpnia 1942 do stycznia 1943 wysłano ją do USA i Wlk. Brytanii wraz ze wspomnianą misją propagandową.

Jej pobyt w Stanach miał zaskakujący przebieg. Szybko stała się ulubienicą amerykańskiej prasy, chociaż dziennikarze mieli spory problem z pogodzeniem wizerunku drobnej i sympatycznej dwudziestoparolatki z jej śmiercionośną działalnością, co poskutkowało nadaniem jej dwuznacznego określenia „Lady Death”. Na fali popularności została także pierwszą w historii osobą z ZSRR przyjętą na prywatnym spotkaniu przez prezydenta USA (Franklina D. Roosevelta), a w dodatku zaprzyjaźniła się z Pierwszą Damą, która „matkowała jej” podczas pobytu w Stanach. Ta niezwykła przyjaźń przetrwała aż do śmierci Eleonory Roosevelt, której podczas powojennej prywatnej podróży do ZSRR w roku 1957 udało się ponownie spotkać z Ludmiłą w jej mieszkaniu w Moskwie.
W armii Andersa i w armii Berlinga…
W historii SWT-40 są – jakże by inaczej – również i akcenty polskie. Późną jesienią 1941 roku, w karabiny te uzbrojono naszych żołnierzy z formowanej w ZSRR Armii Polskiej generała Andersa. Nie było ich zbyt wiele (zresztą w ogóle ZSRR przydzielał uzbrojenie polskim jednostkom dość oszczędnie, nie mówiąc już o znikomych dostawach amunicji), więc w pierwszej kolejności otrzymał je „Batalion S”, przeznaczony do zadań specjalnych oraz ochrony sztabu. Do batalionu tego przydzielano starannie wybranych, najlepszych żołnierzy, a jego dowódcą mianowano ówczesnego rotmistrza Zbigniewa Kiedacza (oficera, który we wrześniu 1939 służył w Nowogródzkiej Brygadzie Kawalerii gen. Andersa i do którego Anders miał stuprocentowe zaufanie). Kiedacz był dowódcą wyjątkowo wymagającym i twardym, trzymającym w swojej jednostce żelazną dyscyplinę, co przyniosło mu niebawem „honorowe” miejsce w żurawiejce:
„Lepiej zginąć na dnie sracza,
Niźli służyć u Kiedacza”
Karabiny SWT-40 zdano (wraz z innym uzbrojeniem) przed ewakuacją Armii do Iraku.

Nieco ponad rok później, latem 1943, karabiny Tokariewa znalazły się także na wyposażeniu żołnierzy 1 Dywizji Piechoty im. Kościuszki, której żołnierze używali ich między innymi w krwawej, a zarazem bezsensownej bitwie pod Połzuchami / Trygubową (nazwaną później bitwą pod Lenino). Później pewną liczbę SWT-40 otrzymały także pododdziały 2 i 3 Dywizji Piechoty.
Podobnie, jak w Armii Czerwonej, tak samo i w jednostkach Wojska Polskiego żołnierze szybko znienawidzili tę broń, oczywiście z tych samych powodów – częstych zacięć. Takie same były też i praprzyczyny tego – zbyt krótkie i zbyt pobieżne wyszkolenie prostych żołnierzy. W rezultacie, także i w polskich dywizjach, przy każdej możliwej okazji SWT-40 zastępowano niezawodnymi karabinami Mosina.
Dość nieliczne egzemplarze SWT-40 dotrwały w różnych formacjach LWP i KBW aż do końca lat czterdziestych.